Horowitz sprawiedliwie rozdziela racje, subtelnie zarysowuje relacje między bohaterami i powstrzymuje się od demonizowania którejkolwiek ze stron. Choć w jego filmie roi się od – momentami
Jest rok 1989, trwa pierwsza intifada. Izraelscy żołnierze tańczą do brytyjskiej klasyki rocka, z głośników płyną dźwięki kawałków The Who i The Clash. Żołdacy się stroszą, szykują karabiny, ładują magazynki z gumowymi kulami, ale w pogotowiu trzymają również te z ostrymi – na wypadek, gdyby miejscowi posunęli się za daleko. Owa demonstracja siły szybko zamienia się w świadectwo słabości. Gdy od zrzuconej z dachu pralki ginie jeden z żołnierzy, reszta oddziału dostaje rozkaz prowadzenia obserwacji z dachu pobliskiego domostwa. W tej spalonej słońcem betonowej pułapce upłynie im reszta dnia, weekendu, tygodnia. Nie będzie kogo straszyć i do kogo strzelać – choćby gumowymi kulami.
"Strefa Gazy jest nam potrzebna jak druga dziura w dupie" – podsumowuje kąśliwie sytuację kapitan, po czym zdejmuje mundur i biegnie wykąpać się w Morzu Śródziemnym. Prawda, ale w końcu rozkaz to rozkaz. Kolejne dni upływają "dachowemu komandu" na pilnowaniu własnego cienia i wypatrywaniu Palestyńczyka, który zrzucił pralkę. Ktoś przynosi radio, ktoś inny przygarnia bezpańskiego psa, jeden z bohaterów idzie za potrzebą, drugi bawi się w zabijanego z synem gospodarzy. Reżyser podpuszcza widza dynamicznie zmontowaną sceną krwawego starcia z bojówkami OWP, by za chwilę ukazać wojnę w jej prawdziwym, nieefektownym obliczu, a prowadzących ją żołnierzy – w sytuacji najtrudniejszej: gdy zostają sami ze sobą i muszą mierzyć się z prywatnymi lękami i demonami, zmagać z własnym charakterem.
Stojący za kamerą Yariv Horowitz służył w wojskowym oddziale edukacyjnym. Ma też na koncie wideoklipy, reklamy telewizyjne i filmy dokumentalne. "Rock Ba-Casba" to jego fabularny debiut i widać w nim, jak doskonale reżyser czuje krótkie formy: obyczajowe mikroscenki, zakończone niespodziewaną puentą anegdoty, wybijające się z narracyjnej tkanki filmu interludia. To z nich zbudowany jest zresztą centralny konflikt filmu, klincz naznaczonej piętnem zdrajców rodziny oraz okupujących jej dach żołnierzy. I pozostaje żałować, że twórca nie poszedł tropem "Ziemi niczyjej"Tanovicia albo "Libanu"Maoza i nie zamknął całej akcji filmu na tej niewielkiej przestrzeni – bo jeśli coś poważnego można jego utworowi zarzucić, to właśnie dramaturgiczną niespójność, zbyt częste i miejscami niezbyt umiejętne żonglowanie nastrojem opowieści.
Horowitz sprawiedliwie rozdziela racje, subtelnie zarysowuje relacje między bohaterami i powstrzymuje się od demonizowania którejkolwiek ze stron. Choć w jego filmie roi się od – momentami nieco nachalnej – symboliki, a bohaterowie przypominają czasem chodzące postulaty (od wrażliwego humanisty, przez abnegackiego luzaka, do uzależnionego od adrenaliny świra), całość jest stonowana i konsekwentnie poprowadzona. Dokładnie tak powinno się robić kino antywojenne, w którym wilka z lasu wywołuje głównie obezwładniająca nuda.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu